Libertarianizm/umowa społeczna
Mit umowy społecznej
edytujPaństwo jest instytucją opartą na fundamencie przemocy. Przemoc jest jedynym narzędziem działania państwa, jedynym językiem, jakim umie się ono posługiwać. Wszystko, co robi państwo albo jest przemocą (gdy kontroluje ono nasze życie lub obrabowuje nas z naszych dóbr), albo jest umożliwione dzięki przemocy (gdy państwo robi coś dobroczynnego, robi to z wykorzystaniem środków, które zostały wcześniej zrabowane jednostkom). Ponieważ praktycznie każda osoba uznaje inicjowanie przemocy za coś moralnie złego (a przynajmniej – moralnie wątpliwego, wymagającego szczególnego uzasadnienia), stawia to zwolenników państwa w niezwykle trudnej sytuacji. By uzasadnić istnienie państwa, muszą oni wyjaśnić fundamentalną sprzeczność – w jaki sposób instytucja oparta na inicjacji przemocy może być instytucją dobroczynną? Czy dobro może zrodzić się z agresji wobec niewinnych osób? Czy przymus może być spoiwem życia społecznego? Olbrzymia część teorii politycznej próbuje znaleźć przekonującą odpowiedź na te pytania. Jedną z najbardziej znanych teorii, za pomocą których próbuje się uzasadnić istnienie przemocy państwowej, jest teoria umowy społecznej. Teoria ta jest również jedną z najbardziej absurdalnych teorii tego typu. Jak wskazuje w swojej książce Against the State Crispin Sartwell – „klasyczna teoria umowy społecznej została zdemolowana już tyle razy, z tak wielu różnych stron, że aż głupio wysuwać przeciw niej kolejne argumenty”. Istotą teorii umowy społecznej (jej zaczątki znaleźć można u starożytnych, w nowożytnej wersji sformułowana została ona przez Hobbesa, Locke’a i przede wszystkim Rousseau) jest uznanie, że państwo nie inicjuje przemocy względem jednostek, gdyż jednostki zgodziły się być podporządkowanymi państwu, zawierając umowę społeczną. W umowie tej jednostki przyznały państwu prawo do organizowania życia społecznego na danym obszarze. Ponieważ, zawierając umowę społeczną, jednostki dobrowolnie zrzekły się części swoich praw, jest błędem mówić, że państwo – wypełniając swoje funkcje – inicjuje względem nich przemoc. Jak wyjaśnia Michael Huemer:
Jeśli jakaś osoba zgodziła się być poddana określonej formie przymusu, to – z zasady – przymus ten nie może być czymś złym i nie narusza jej praw. Przykładowo, w normalnych warunkach jest czymś złym, by zranić drugą osobę nożem. Ale jeśli ktoś wynajął lekarza, by ten przeprowadził na nim operację, wtedy zranienie go nożem w trakcie tej operacji nie jest złe i nie stanowi pogwałcenia praw tej osoby. Na tej samej zasadzie, jeśli obywatele zgodzili się, by płacić rządowi w zamian za jego usługi i by być poddanymi stosowanemu przezeń przymusowi, jest prawomocne, by rząd zmuszał ich do płacenia podatków, jeśli będą chcieli tego uniknąć.
Państwo nie jest więc obcym, pasożytniczym tworem, który żeruje na społeczności. To społeczność zamieszkująca dany teren stworzyła państwo, by uwolniło ono ją przed niedogodnościami anarchii. To prawda, że nie zawsze wszystkie działania państwa są w przekonaniu konkretnej jednostki (lub grupy jednostek) właściwe, umowa społeczna (której efektem jest planowa koordynacja działań milionów podmiotów) jest jednak procesem zbyt istotnym dla porządku społecznego, by renegocjować ją każdego dnia, uwzględniając chwilowe nastroje czy idiosynkrazje jednostek. Dlatego nie należy traktować jednostkowych sprzeciwów wobec konkretnych działań państwa jako oznak sprzeciwu wobec samej umowy społecznej (dzieci także denerwują się na rodziców, gdy ci każą im położyć się spać lub dokończyć obiad, ale mało kto myśli o takich zachowaniach jako o dowodach, że dziecko tak naprawdę chciałoby, by rodzice przestali się nim opiekować). By nabrać takiej wagi – te pojedyncze akty sprzeciwu – muszą przekształcić się w jakiś zorganizowany ruch społeczny, który będzie na tyle istotny, by doprowadzić (za pomocą procesu politycznego) do zmiany prawa. Może się więc zdarzyć, że jednostka będzie protestowała przeciw działaniom państwa jako działaniom opartym na przemocy, działania te będą jednakże przedsiębrane tak naprawdę w ramach umowy społecznej, umowy, na którą zgodziła się także ta protestująca jednostka. Traktowanie działań państwa jako form przemocy (w czym lubują się libertarianie) wynika z analizy działań wyrwanych z kontekstu, których znaczenie może być dostrzeżone tylko, gdy spojrzymy na nie jako na część większego, dobrowolnego przedsięwzięcia. Ostatecznie więc, jak wskazują zwolennicy tej teorii, państwo nie inicjuje przemocy wobec obywateli, ponieważ obywatele sami zgodzili się na istnienie przemocy państwowej, której użycie konieczne jest do rozwiązywania różnego rodzaju problemów społecznych.
Nikt nigdy nie zawarł umowy społecznej
edytujOczywisty problem związany z teorią umowy społecznej polega na tym, że nie ma żadnego dowodu, że kiedykolwiek w historii ludzie żyjący na jakimś obszarze taką umowę zawierali. Jak wskazuje Rothbard:
Żadne państwo nie powstało w wyniku zawarcia „umowy społecznej”, państwa zawsze powstawały poprzez podbój i wyzysk. Klasycznym paradygmatem była sytuacja, gdy jakieś wojownicze plemię decydowało się zaniechać uświęconego tradycją grabienia i mordowania podbitego plemienia, zrozumiawszy, że grabież będzie trwała dłużej, będzie bardziej pewna, a cała sytuacja o wiele przyjemniejsza, jeśli pozwoli podbitemu plemieniu żyć i wytwarzać dobra, samo zaś uzna się za władców domagających się stałego, corocznego trybutu.
O prawdziwości tego stwierdzenia w kontekście obecnie istniejących państw łatwo przekonać się, odpowiadając na pytanie zadane przez Gary’ego Chartiera:
Czy zgodziłeś się podlegać władzy państwa, na którego obszarze mieszkasz i czy poinformowałeś o swojej zgodzie władzę? Czy zrobili to twoi znajomi? Czy znasz kogokolwiek, kto to zrobił?
Z pewnością nikt z czytelników nie brał udziału w zgromadzeniu, na którym zrzekł się części swoich praw na rzecz państwa w zamian za usługi, które państwo to obiecało mu świadczyć. W jaki więc sposób członkowie społeczeństwa mogą być zobowiązani do podporządkowania się państwu (a ono uprawnione do stosowania przemocy) przez umowę, która nigdy nie została zawarta? Gdyby grupa ludzi żyjąca na jakimś terenie (w którego posiadanie weszłaby w prawomocny sposób) jednomyślnie zgodziła się, że na tym terenie obowiązywać będzie takie, a nie inne prawo, moglibyśmy uznać teorię umowy społecznej za prawomocną, jednakże sytuacja taka nigdy nie miała miejsca. Teoria umowy społecznej (rozumiana jako uzasadnienie realnie istniejących państw) jest więc po prostu nieprawdziwa. Jeśli nikt z nas nie zawierał umowy społecznej, nikt nie ma obowiązku przestrzegać takiej umowy, a to oznacza, że działania państwa (o ile nie jesteśmy w stanie wskazać innego ich uzasadnienia) są działaniami nieprawomocnymi i opartymi na przemocy.
Impilicytna umowa społeczna – przyjęcie korzyści
edytujKłopotliwy fakt, że umowa społeczna nigdy nie została zawarta, zwolennicy tej teorii próbowali obejść, wskazując, że tego rodzaju umowy były i są zawierane nie bezpośrednio (przez zebranie się społeczności i jednomyślne uznanie, że podlegać będzie ona państwu na określonych zasadach), ale pośrednio, w sposób implicytny. Jedna z wersji tej teorii wskazuje, że umowa społeczna jest zawierana przez jednostkę w momencie, w którym korzysta ona z usług, które oferuje jej państwo. Każdy z nas, mówi się, korzysta lub korzystał z państwowej służby zdrowia, komunikacji publicznej, dróg, każdy z nas był chroniony przez państwową policję czy wojsko, a skoro przyjęliśmy wszystkie te korzyści, nie mamy prawa wymawiać się od dopełnienia naszej części kontraktu, a wiec zapłacenia podatków i posłuszeństwa wobec prawa. Nie wolno korzystać z dóbr, które dostarcza nam jakaś osoba, a potem – gdy przychodzi moment zapłaty – twierdzić, że nie wiedzieliśmy, że dobra te nie są rozdawane za darmo. Wyobraźmy sobie sytuację, w której gość przychodzi do restauracji, zamawia trzydaniowy obiad, butelkę wina i kawę, a gdy kelnerka przynosi rachunek, wstaje on i wychodzi bez słowa, twierdząc, iż nie przypomina sobie, by podpisywał jakąkolwiek umowę, w której zobowiązywałby się do uiszczenia zapłaty za obiad. Tak jak gość restauracji powinien zapłacić za posiłek, który spożył, tak obywatel, który przez całe życie korzysta z dobrodziejstw państwa, ma moralny obowiązek (obowiązek, na który sam się zgodził, przyjmując korzyści), by zapłacić rachunek za dobra, które otrzymał. Dlatego każdy obywatel państwa powinien płacić podatki i żyć zgodnie z państwowym prawem. Jednak teoria mówiąca, iż przyjmując korzyść od państwa, zgadzamy się na jego – oparte na przemocy – działania, jest absurdalna. Taka teoria miałaby sens tylko i wyłącznie, gdyby osobie przyjmującej korzyść pozostawiona została możliwość jej nieprzyjęcia, a osoba ta, mimo to, zdecydowałaby się ją – dobrowolnie – przyjąć. Tylko jeśli państwo pozostawiłoby nam możliwość odmowy (mówiłoby: jeśli nie chcesz naszej pomocy, nie musisz jej od nas wziąć, my zaś nie będziemy pobierać od ciebie pieniędzy), przyjęcie korzyści mogłoby być traktowane jako zawarcie implicytnej umowy. Jeśli jednak państwo niezależnie od tego, czy chcemy przyjąć korzyść, czy nie, obrabuje nas z naszych pieniędzy i sfinansuje za ich pomocą dane dobra, nie można mówić, że przyjęcie ich od państwa do czegoś nas zobowiązuje. By uzmysłowić sobie rozumowanie leżące u podstaw teorii implicytnej umowy społecznej, wyobraźmy sobie, że zostaliśmy porwani dla okupu. Ponieważ porywaczom zależy, by zachować nas przy życiu do czasu otrzymania pieniędzy, codziennie dają nam posiłek. Czy oznacza to, że zjadając te posiłki, zawieramy z porywaczami implicytną umowę, która zobowiązuje nas do bycia ich niewolnikami? Czy fakt, że nie odmówiliśmy zjedzenia posiłku (i nie skazaliśmy siebie na śmierć) uzasadnia prawo porywaczy do więzienia nas? Twierdzić tak byłoby absurdem, a przecież identyczne rozumowanie stosuje się, by uzasadnić, że przyjmując np. opiekę medyczną od państwa, opiekę, która sfinansowana jest przez ukradzione nam pieniądze, uprawomocniamy tego państwa istnienie. Ktoś może powiedzieć, że analogia ta nie jest do końca trafiona, gdyż nikt z nas nie ma obowiązku korzystać z państwowej służby zdrowia, a jednak wszyscy to robimy. Taki kontrargument jest jednakże błędny z dwóch powodów. Po pierwsze, argument ten nie stosuje się do innych dóbr (takich jak działanie policji, dróg czy emisja pieniędzy – nie możemy założyć swojej policji i nie korzystać z policji państwowej). Po drugie, nawet w przypadku dóbr takich jak służba zdrowia de facto nie możemy z nich nie korzystać, gdyż pieniądze, które moglibyśmy przeznaczyć na prywatną służbę zdrowia, zostały nam zrabowane i wydane na służbę państwową (nie mamy zasobów, z których moglibyśmy opłacić prywatną służbę zdrowia). Nie wolno okradać kogoś, oddawać mu małą część tego, co się ukradło, a potem mówić, że ponieważ przyjął tę małą część, uzasadnił moralnie akt kradzieży. By móc mówić o umowie, musi istnieć możliwość niezawierania umowy, a takiej możliwości państwo nam nie daje. Nikt nie pyta nas (np. gdy osiągamy pełnoletniość), czy rezygnujemy z pomocy państwa i mamy zamiar samemu zapewniać sobie dobra, które ono nam gwarantuje, a w zamian za to być zwolnionym od płacenia podatków i posłuszeństwa. Póki korzystanie z dóbr państwowych nie jest możliwe do uniknięcia, przyjmowanie korzyści od państwa nie może być traktowane jako zgoda na tego państwa działanie.
Implicytna umowa społeczna – przebywanie na terenie państwa
edytujDruga odmiana teorii implicytnej umowy społecznej wskazuje, że umowę z państwem zawieramy, przebywając na terenie, którym państwo to włada. Bardziej wyrafinowana wersja tego argumentu mówi, że obecność na terenie, na którym panują określone zasady, jest dowodem na to, że dana osoba zgodziła się, by zasady te obowiązywały także ją. Mniej wyrafinowana, lecz lepiej oddająca istotę tego argumentu, wersja, mówi: „jeśli ci się tu nie podoba, wynoś się!”. Argument ten jest jednakże logicznie nieprawomocny. Wskazując, iż musimy słuchać państwa, gdyż przebywamy na terenie, którym ono zarządza, zakładamy bowiem, że państwo posiada prawo do zarządzania tym terenem, a właśnie prawo to jest tym, co miało zostać dowiedzione. Istotą tego nieporozumienia jest błędne utożsamianie fizycznego kontrolowania jakiegoś terenu z posiadaniem prawomocnej władzy nad tym terenem – państwa posiadają to pierwsze, nie posiadają tego drugiego. Gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że cały teren, na którym działa państwo, jest jego własnością, argumentacja taka miałaby sens (gdy odwiedzamy kogoś w jego domu, mamy obowiązek podporządkować się zasadom, które w tym domu panują, niezależnie co o nich myślimy, albo powinniśmy ów dom opuścić), jednak kwestia, do kogo należy ów teren (kto ma prawo ustalać na nim zasady), ma dopiero zostać ustalona. Mamy tu do czynienia z argumentacją kołową, w której to, co ma być dowiedzione, zostaje wykorzystane jako przesłanka umożliwiająca dowód. Jak wskazuje Chartier: „Procedura, która ma na celu ustalenie prawomocności władzy państwa, która zakłada, że państwo posiada prawomocną władzę, nie posuwa nas naprzód”. Łatwo zrozumieć absurd argumentu „z przebywania na danym terytorium”, gdy uświadomimy sobie, że równie dobrze to my moglibyśmy żądać podporządkowania ze strony państwa, twierdząc, że to urzędnicy państwowi przebywają na terenie, na którym rządzimy my. Takie twierdzenie byłoby w sposób oczywisty absurdalne, ale jeśli tak jest, to absurdalne jest również identyczne twierdzenie po stronie państwa.
Zawarcie umowy społecznej przez udział w głosowaniu
edytujOdrzucić trzeba również teorię mówiącą, że zawieramy umowę społeczną poprzez partycypację w systemie demokratycznym (udział w głosowaniu). Głos na kartce wyborczej nie jest podpisem na umowie, w której zgadzamy się być rządzeni przez państwo, gdyż o zawarciu implicytnej umowy, jak wskazywałem, mówić można tylko i wyłącznie, gdy istnieje możliwość niezawierania umowy. Jeżeli nieoddanie głosu oznaczałoby, że dana osoba będzie wolna od przemocy państwowej, wtedy głosowanie można by traktować jako formę podpisu na umowie społecznej. Jednak osoba, która nie głosuje i tak będzie podlegała przemocy państwowej, dlatego głosując, nie zawiera ona żadnej umowy. Wracając do analogii więzienia, zapytać można: czy gdyby bezprawnie więzionej osobie dano jakiś wybór (co ma ochotę zjeść, czy chce odetchnąć świeżym powietrzem, kto ma ją pilnować?) i osoba ta dokonałaby takiego wyboru, by poluzować pętlę, która zaciska się na jej szyi, oznaczałoby to, że jej uwięzienie stało się prawomocne? Więźniom i niewolnikom zostawia się czasem pewien obszar, na którym mogą podejmować decyzje, by nie złamać zupełnie ich woli życia i pracy, byłoby jednak błędem traktować podejmowane przez nich decyzje jako dowód, że zgadzają się być więźniami czy niewolnikami. Jak pisał Lysander Spooner: „Człowiek nie przestaje być niewolnikiem, dlatego że pozwala mu się wybrać nowego pana raz na ileś lat”. Możliwość wyboru pana może być lepsza od sytuacji, w której nie mielibyśmy takiej możliwości, ale możliwość ta nie zmienia podstawowego faktu niewoli.
Ekspilicytną teorię umowy społecznej musimy odrzucić jako sprzeczną z historycznymi faktami (nikt z nas nie zawierał takiej umowy). Implicytna teoria umowy społecznej mówiąca o przyjęciu korzyści jest nieprawomocna, nie spełnia bowiem warunku bycia umową. Teoria mówiąca o tym, że przebywając na danym terenie, zgadzamy się podlegać zarządzającemu tym terenem państwu, opiera się błędzie logicznym – ma charakter rozumowania kołowego. Zupełnie nieuzasadniona jest również teoria mówiąca o tym, że partycypacja w demokratycznych wyborach jest formą zawarcia umowy społecznej. Skoro teoria umowy społecznej jest w tak oczywisty sposób nieprawdziwa, dlaczego nadal przywoływana jest – całkiem serio – w dyskursie potocznym, publicystycznym, politycznym a politologicznym? Dlaczego wciąż przywlekana jest ze śmietnika historii idei w samo centrum debaty publicznej? Powód jest prosty – ponieważ zwolennicy państwa mają olbrzymie problemy z uzasadnieniem prawomocności jego istnienia, sięgają po każdą teorię, za pomocą której wesprzeć mogą swój projekt, nawet jeśli teoria ta jest ewidentnie wadliwa. Na tym właśnie polega jedna z najważniejszych strategii retorycznych etatystów – próbują oni wypełnić dyskurs dziesiątkami wątpliwych argumentów, licząc, że społeczeństwo nie będzie potrafiło argumentów tych poddać ocenie. Mało kto ma czas, by analizować tego typu złożone kwestie teoretyczno-moralne, zwykle zadawalamy się przyjęciem podawanych nam argumentów na wiarę. Jeśli jednak zadamy sobie trud, by przyjrzeć się etatystycznym teoriom, zobaczymy, jak trudno jest je obronić, jak często gwałcą one zasady logiki, jak bardzo opierają się one na nieprawomocnych metodologiach i mętnych metaforach. Tak właśnie wygląda sprawa z teorią umowy społecznej – jeśli poświęcimy jej choćby chwilę namysłu, zrozumiemy, że jest to teoria nie tyle nawet błędna czy nieprawomocna, ile po prostu absurdalna.